środa, 8 lutego 2012

Ślizgawka


Ślizgawka
To była super zabawa. Na lodowisku, o tej porze, było prawie pusto. W ten przedwigilijny, wczesny wieczór wszyscy zajęci byli ostatnimi przygotowaniami do Świąt. Mogłam, razem z Dodo, wypróbować wszystkie figury, skoki i jazdę przeplatanką. Tafla lodu była gładka jak lustro i wręcz zachęcała do wygłupów. Właśnie gnałyśmy, rozpędzone wzdłuż bandy, gdy nagle usłyszałam krzyk Doroty:
-       Wika, uwaaaa…żaj! A potem zrobiło się bardzo ciemno...
-       Panienko! Pora wstawać, bo kakao całkiem wystygnie.
-       Ale z panienki śpioch. Dzisiaj jest tyle do zrobienia. Tata panienki już ustawił drzewko w salonie. Przecież nikt tak pięknie nie potrafi go przystroić jak panienka. No szybko, wstawać, wstawać!
-       Boże! Co to? Kto tak mną tarmosi? - Za nic nie chciałam otworzyć oczu.
Po chwili przemogłam się i podniosłam powieki. To, co zobaczyłam, natychmiast postawiło mnie w pozycji pionowej. Przede mną stała tęga niewiasta. W śmiesznym czepku na głowie i falbaniastej sukni wyglądała jak postać ze sztuki teatralnej. Ale nie to było najgorsze. Ja po prostu nie miałam bladego pojęcia skąd ta “baba” się tu wzięła i co robi w moim pokoju? Zaraz, zaraz! W moim pokoju?
   - Gdzie ja właściwie jestem? To przecież nie jest mój pokój!- Pomyślałam
     ze strachem.
Komnata, w której się znajdowałam była ogromna. Olbrzymie, weneckie okna przesłonięte były ciężkimi pluszowymi kotarami ozdobionymi złotymi frędzlami, a podłoga bardziej przypominała pałacowy parkiet, niż wykładzinę dywanową.
-       Mamo! Ratuj! Gdzie jesteś?
-       No, co też panienka? Skąd te fochy? Przecież szanowna rodzicielka panienki czeka w “jadalnym” ze śniadaniem – sapiąc powiedział gruby babsztyl.
Teraz przerażona byłam nie na żarty. Postanowiłam jednak ubrać się i zejść
do “jadalnego”, czyli jak się domyślałam, do salonu. Wszystko było nie tak. Zacisnęłam zęby i niezgrabnie próbowałam wbić się w sukienkę dosłownie upstrzoną falbankami, bufkami i kokardami. Kiedy schodziłam na dół, po dębowych schodach, nagle uzmysłowiłam sobie, co się ze mną dzieje. Ja nie żyję i w tej chwili przebywam w jakimś nierealnym, innym wymiarze czasoprzestrzeni. Ale dlaczego, dlaczego? Na to pytanie nie potrafiłam znaleźć sensownej odpowiedzi. W salonie, jeszcze bardziej wykwintnym niż “mój pokój”, przy ogromnym, owalnym stole siedziały dwie osoby. To byli moi rodzice. Ich twarze były mi doskonale znajome, ale ich zachowanie i stroje? Chyba muszę się uszczypnąć.
-       Gołąbeczko, czujesz się niezdrowa? - Troskliwie zapytał tata. Niedobrze! A kto ustroi drzewko? Nikt nie potrafi tego lepiej niż ty.
-       Właśnie. Wczoraj sforsowałaś się na ślizgawce w Dolinie Szwajcarskiej. Zawsze powtarzam Wiko, że nie możesz jeździć na łyżwach jak szalona, bo to może się skończyć niemiłym upadkiem. Wracasz rozpalona, jak węgle w kominku, a w takim stanie influenca gotowa - powiedziała mama z wyrzutem w głosie.
-       „Gołąbeczko? Szwajcarska? Influenca? – Co to za słowa?” – pomyślałam i powiedziałam:
-       Chyba źle spałam, kompletnie nie pamiętam, jaki dziś dzień?
-       No przecież środa, 23 grudnia. Jutro Wigilia – mama przyglądała mi się badawczo.
-       A rok? 2000...Który?
-       2000!!! Ona jest naprawdę chora, trzeba natychmiast posłać po doktora Bieleckiego – zaniepokoił się tata.
-       Nie, nie, czuję się dobrze… Tylko tak jakoś… No to jak z tym rokiem?
-       Córko, mamy rok 1906 – przecież to oczywiste.
-       Oczywiste! Jak dla kogo - wymamrotałam pod nosem i chcąc pokazać, że jestem zdrowa, z apetytem spałaszowałam śniadanie.
-       Mamo, wychodzę do szkoły – wstałam od stołu. Na stojącym, w rogu salonu, zegarze było pół do ósmej.
-       Kochana! – Powiedziała mama. Przecież pensja pani Lummière jest zamknięta. Macie świąteczną przerwę. Co się z tobą dzieje drogie dziecko? Jest godzina 830
i Antosia owszem czeka, żeby odprowadzić cię do Wizytek. O 1000 rozpoczyna się wenta. Sama mówiłaś, że umówiona jesteś z Dorotką.
„Ja chyba zwariuję! Jaka pensja? Wizytki? Dorotka? Czyżby mama myślała o Dodo?” Niestety nic nie rozumiałam. Jednak miałam nadzieję, że po drodze wypytam o wszystko ową Antosię. Wyszłyśmy na ulicę. To dopiero był widok!

Spojrzałam na tablicę, umieszczoną nieopodal ozdobnych drzwi wejściowych.
DOM RODZINY BORZĘCKICH
ULICA NOWY ŚWIAT 27
Nowy Świat? Znam tę ulicę, jestem warszawianką. No tak, znam, a jakbym wcale nie znała. Wszystko było inne i tylko bryły budynków wyglądały podobnie. Ludzie ubrani byli w stroje, które widziałam już w “domu”. Panowie w melonikach na głowach, sztuczkowych spodniach i przedziwnych białych skarpetach wyłożonych na buty, oraz wspaniałych futrzanych płaszczach. Panie ciągnęły suknie po chodniku wyłożonym kocimi łbami, tak jak jezdnia, zasypanym brudnym, rozdeptanym śniegiem. Na ramionach, warszawianki nosiły futra, a na głowie futrzane toczki i rosyjskie papachy. Najbardziej jednak zdumiał mnie ruch uliczny. Pośród dużej liczby powozów i dorożek, tramwaj ciągnięty przez konie, stanowił osobliwy widok. Na placyku przed kościołem Wizytek stało kilka drabiniastych wozów, po brzegi wypełnionych choinkami. Chłopi zachwalali swój towar:
 „Drzewka! Jodła, świerczyna, choina. Na stroiki! Dla ozdoby”.
„Dość już tych zachwytów, pora wziąć Antośkę na spytki” – pomyślałam.
-       Antosiu, czy za tę wentę dostaniemy pensję, czyli zapłatę? - Z głupia frant zapytałam służącą.
-       O, Boże! Żartuje panienka, czy jak? Kto ma nam płacić? Idzie panienka na wentę i nikt nam nie będzie płacił. Zaraz panienka sama zobaczy. - Antośka zrobiła minę, jakbym miała nierówno pod sufitem. Od strony ul. Królewskiej dostrzegłam Dodo. Może z nią będę mogła konkretnie pogadać?
 Dodo podbiegła do nas, pocałowała mnie w policzek i zaczęła gadać jak najęta:
-       Serwus Wika! Cudownie było wczoraj na ślizgawce – prawda?
-       Jejku, jejku, jaki ten Michał jest szarmancki! On się chyba w tobie zadurzył, co? No, nie udawaj, przecież był u ciebie na fajfie!




Zacisnęłam zęby i powoli zaczęłam cedzić słowa:
-       Dodo, daj spokój, powiedz mi lepiej, o co chodzi z tą wentą?
-       Co masz na myśli? - Udawała głupią czy naprawdę mnie nie rozumiała?
-       Z wentą, z  w e  n t ą! – powtórzyłam zawzięcie.
-       Ty chyba jesteś chora? Jakieś bzdury wygadujesz – zaśmiała się Dodo. Zawsze lubiłaś wenty i cieszyłaś się, kiedy ktoś kupił twoje pierniczki i malowane aniołki? Nie dąsaj się. O! Michał i Bartek, też już przyszli.
-       Siadajcie – powiedział Michał, wysoki przystojny brunet w krótkim kożuszku.
-       Zaraz rozpocznie się msza – odezwał się Bartek. Dodo, tutaj jest miejsce.
Ciekawie rozglądałam się po wnętrzu kościoła. Sam kościół skądinąd znałam, bywałam tu czasem z mamą, ale teraz wyglądało tu zupełnie inaczej. W bocznej nawie, nieopodal głównego wejścia rozstawione były stoły przykryte czymś podobnym do białych prześcieradeł. Na nich w wiklinowych koszach i koszykach, piętrzyły się rozmaite ciastka i pierniki oraz najprzeróżniejsze ozdoby choinkowe: złocone orzechy, papierowe gwiazdy, malowane aniołki i wiele innych. Nie zabrakło również opłatków. Wszyscy wchodzący do świątyni, zatrzymywali się przy naszych stołach, kupowali ozdoby i opłatki, w zamian zostawiając całkiem pokaźne sumy pieniędzy. Rozmowa z kolegami nie kleiła się. Cokolwiek chciałam powiedzieć – uciszali mnie. Postanowiłam niczemu się nie dziwić, a cała sytuacja zaczęła mnie po trosze bawić. Pomyślałam, że po wencie może uda mi się namówić przyjaciół na spacer. Kiedy skończyło się nabożeństwo nasze stoły były prawie puste, a puszki ciężkie od pieniędzy, które były przeznaczone na ochronkę dziecięcą prowadzoną przez siostry Wizytki na ul. Karowej. 
-       Może pójdziemy do parku? – Zagaiłam nieśmiało po opuszczeniu kościoła.
-       Wspaniały pomysł! Zobaczcie, jaki puszysty śnieg. – Dodo wpadła mi w słowo.
-       Jasne! Wyzywamy was na śniegowa bitwę – chórem krzyknęli chłopcy.
Odprawiłam Antosię do domu i w szampańskich humorach ruszyliśmy w stronę Ujazdowa. Na rozległych błoniach lepiłyśmy bałwana. Potem przyszedł czas na zabawę w śnieżki.
Wciąż byłam rozkojarzona i próbowałam zrozumieć stan ciała i ducha, w jakim się znajdowałam. Fascynowało mnie otoczenie i sprawy wokół mnie się dziejące, ale podświadomie czułam, że nie mogłabym żyć w ten sposób stale. Brakowało mi samochodów, telewizora i komputera, ale najbardziej zwykłych dni roku 2006, koleżanek, kolegów, a także moich ukochanych dżinsów, które były nieznane warszawskim nastolatkom u schyłku XIX w. Ale tym czasem zabawa trwała w najlepsze.
Białe, śniegowe kule przecinały powietrze niczym pociski.
Chłopcy rzucali w nas śnieżkami, a ja i Dodo nie pozostawałyśmy im dłużne.
Oni w nas, a my w nich…

  
-       Wika! Uwaaaaaga...

Złota smuga światła nachalnie wdarła się pod powieki. Jakby z daleka usłyszałam głos:
-       Córeńko! Panie doktorze, czy na pewno wszystko jest w porządku?
Otworzyłam oczy i ujrzałam mamę pochylającą się nade mną.
-       Oczywiście! – Wyraźnie słyszałam głos lekarza. Chwilowa utrata przytomności bardziej związana była ze strachem, niż z lekkim wstrząśnieniem mózgu. Wystarczy kilka dni odpoczynku i córka zapomni o fatalnym upadku. Ach! Byłbym zapomniał! Na jakiś czas trzeba będzie, moja panno – doktor spojrzał na mnie - zrezygnować z uprawiania sportów zimowych. Powtórny upadek, podczas jazdy na łyżwach, mógłby zakończyć się mniej szczęśliwie.
Uśmiechnęłam się do, wpatrzonej we mnie, mamy i powiedziałam:
-       Mamo! Mamo - tak się cieszę, że wyglądasz normalnie i jesteś taka jak zawsze. Nawet nie wiesz, co ja przeżyłam! Jaki dziś dzień? Właściwie nie dzień, ale rok, który mamy rok?
-       No, tak! Widzę, że wracasz do siebie i gadasz jak karabin maszynowy – zaśmiała się mama, już spokojna o moje zdrowie. Jutro Wigilia roku 2006.
-        Cudownie!- Nieomal spadłam z lekarskiej kozetki. Idziemy do domu mamusiu. Mam ci tyle do opowiadania...

Warszawa
grudzień 2006

Brak komentarzy: