środa, 8 lutego 2012

Męskie łzy


Męskie łzy

Wiatr skowyczał w koronach drzew jak zbity pies. Zimne, jesienne
strugi deszczu wciskały się pod wysoko podniesiony kołnierz kurtki,
jednak Maks z uporem szedł naprzód, jak automat, kopiąc pustą,
puszkę po piwie. Osaczony natłokiem myśli, rozpamiętywał tragedię,
która dotknęła go dzisiaj.
- Dlaczego? Dlaczego?- Przecież zawsze wyśmiewała się z Oskara.,
nazywając go napakowanym cyborgiem o ptasim móżdżku. Mówiła
że ma alergię na takich typków i, że Maks jest najwspanialszym
chłopakiem na świecie. A dziś, nagle powiedziała:
- Zrywam z tobą. - i po prostu odeszła
Maksowi zrobiło się ciemno w oczach, a w gardle stanęła mu olbrzymia
gula i nie mógł wykrztusić słowa. Kiedy ochłonął, Dora zniknęła
właśnie w drzwiach szkoły.
Stał więc na szkolnym boisku niczym słup soli.
- Stary! Wrzeszczę i wrzeszczę. Ogłuchłeś czy co?— Paweł, najlepszy
przyjaciel, z rozmachem klepnął go w ramię.
- Nie... co? nie…
- Co się dzieje Maks? Jesteś blady jak ściana-Paweł nie dawał za wygraną.
- Zerwała ze mną. O Chryste! Dlaczego? Ja ją kocham! Kocham! -
Maks powtarzał te słowa jak mantrę.
- Ha, ha! Co ty bredzisz? Dora? Wy? Najwspanialsza klasowa para,
papużki nierozłączki, miłość po grób. – Paweł roześmiał się. Na mózg ci padło?
- Zostaw mnie, nie chce mi się żyć – Maksowi jakby z trudem przychodziło wypowiadanie tych słów.

- O rany! Nie martw się! "Za babami nie trafisz" - jak mawia mój
ojciec - już poważnie powiedział Paweł i dodał:
- Zobaczysz, wszystko będzie ok, a teraz chodź, bo spóźnimy się na
matmę.
Ale nie było ok. Jednocześnie z dźwiękiem dzwonka lawina
gimnazjalistów runęła do szatni. Maks chciał podejść do Doroty,
pogadać, poprosić o wyjaśnienia, ale nagle jak spod ziemi zjawił się
 - ten napuszony paw - Oskar. Dora uśmiechnęła się radośnie i razem
ruszyli w stronę parku.
- Nie przejmuj sie stary. Jeżeli Dora wycięła ci taki numer, to znaczy,
że nie jest ciebie warta - wykrzyknął Paweł nieodstępujący przyjaciela.
Chodź, pójdziemy do mnie i posłuchamy czadowej muzy. Mam ekstra
nowe...
- Dzięki Paweł. Pójdę do domu – odpowiedział Maks i szybko pożegnał kumpla.
Do domu jednak nie doszedł. Długo tułał się po mieście nie wiedząc ani dokąd, ani po co idzie.
Listopadowy wieczór wypełnił ciemnością alejki parku. W skowyt wiatru
i szum zacinającego deszczu wdzierał się, co chwila, łoskot puszki kopanej przez chłopaka po żwirowej ścieżce. Z odrętwienia wyrwał Maksa uporczywy terkot komórki.
· Synu, gdzie jesteś? Natychmiast wracaj do domu. Telefonował
Paweł. Wiemy wszystko. - Głos ojca był donośny jakby stał obok.
- Nie wrócę - pomyślał Maks. Nie wytrzymam dociekliwego spojrzenia taty i jego ironicznych przycinków – „Chłopie, przecież masz piętnaście lat. Chyba nie rozryczysz się jak baba? Taką miłość przeżyjesz jeszcze nie raz, nie dwa i sam będziesz się z tego śmiał.”
- Ale mama? Nie, nie mogę jej tego zrobić. Jej słabe serce nie zniosłoby utraty syna...

Kiedy wszedł do domu mama westchnęła głęboko i powiedziała:
- Synku, kolacja gotowa. Zjedz i do łóżka. Jesteś przemoczony do
suchej nitki, jeszcze się rozchorujesz.

Ojciec nie odezwał się nawet słowem. Maks z trudem przełknął kilka
kęsów, upił łyk herbaty i poszedł do swojego pokoju. Dopiero tu, w
sinej smudze światła docierającego z ulicznej latarni, rzucił się na
łóżko i zaczął płakać. Płakał długo.
Nie usłyszał odgłosu otwieranych drzwi i nie widział ojca, który usiadł
na brzegu tapczanu i cicho powiedział:
- Płacz synu, płacz. Będzie ci lżej na duszy. Prawdziwy mężczyzna nie
musi wstydzić się łez. Byłem w twoim wieku kiedy przeżywałem to samo co ty teraz. Moja mama powiedziała wtedy, że „łzy oczyszczają duszę”.
Maks wtulił się w ojcowskie ramię szukając ukojenia.
Nad jego głową płynęły łagodne słowa taty:
Pamiętaj zawsze, że życie jest piękne! Trudne, ale aż do bólu, aż do kości piękne.

Warszawa
listopad 2006

Licealista i małolata


Licealista i małolata

Tego dnia nieprzytomny żar lał się z nieba, dlatego już od przedpołudnia oddawałam się błogiemu lenistwu na piaszczystej, nadwilżańskiej plaży.
Piasek był tak nagrzany słońcem, że dłużej nie dało się leżeć. Szukając ochłody, weszłam do wody. Na brzegu chlapało się kilkoro dzieciaków.
Nieopodal matki, jak troskliwe kwoki, pilnowały bezpieczeństwa swoich pociech.  Te zaś darły się wniebogłosy i jak szalone biegały w płytkiej wodzie, wznosząc przy tym kaskady orzeźwiających kropelek.
Niespecjalnie mi to przeszkadzało. Zanurzona po szyję z przyjemnością zaczęłam pływać, szlifując przy okazji mój ulubiony styl pływacki, żabkę.
W pewnej chwili duża, biało-czarna piłka wylądowała tuż przed moim nosem, a w ślad za nią moich uszu dobiegł donośny głos:
-       Te, mała mogłabyś podać?
Stanęłam i ledwie dotykając dna rozejrzałam się dookoła. Kilkanaście metrów ode mnie stał, zanurzony po pas w wodzie wysoki, pięknie opalony, chłopak. „To pewnie ten ważniak tak się drze. Zaraz rzucę mu tę cholerną piłkę”- pomyślałam. Zła, że przerwał mi pływanie, ale przede wszystkim dlatego, że nazwał mnie małą, z całej siły rzuciłam piłkę w jego stronę.
-       Tylko nie mała – krzyknęłam i znów zaczęłam płynąć. Zdążyłam przepłynąć kilka metrów, kiedy tuż przede mną wyskoczył spod wody ten sam dryblas. Woda sięgała mu do piersi. Stał i wgapiał się we mnie, obserwując moją, wystającą nad powierzchnię głowę.
-       Przepraszam cię. Myślałem, że to jeden z tych bachorów. Jeszcze raz przepraszam. Michał jestem, a ty? – Mówił wolno, z rozmysłem cały czas bacznie mi się przypatrując. W jego spojrzeniu były takie wesołe ogniki, jednak czułam, że jego słowa są szczere.
-       Nie ma sprawy. Jestem Aśka – odpowiedziałam i nagle zaczęłam myśleć: „Jest całkiem fajny. Ciekawe jak długo będziemy tak stać w tej wodzie?”
Chyba zgadł o czym myślę, bo uśmiechnął się:
-       Może pogadamy w bardziej suchym miejscu? Co myślisz o cieplutkim piasku? – Michał od razu skierował się ku brzegowi.
-       Jasne! – Zaszczebiotałam jak ptaszek i od razu skarciłam się w myśli:
-       „ Co ty wyprawiasz idiotko? Kolo pewnie specjalnie walnął cię piłką, a ty? No tak, musze przyznać, że połechtał moje EGO tą swoją gadką, ale niech nie myśli, że wystarczy „przepraszam”, a ja natychmiast będę na jego rozkazy”
Tymczasem chłopak był już na piasku i patrzył jak wyłaniam się z wody, brnąc w jego stronę, niczym rusałka albo inna nimfa. Taksował mnie spojrzeniem tak, iż czułam się jak kurczak macany przez sekserkę.
Nie miałam się czego wstydzić. W nowym bikini, z lekka już opalona, wyglądałam naprawdę nieźle. Usiedliśmy na kocu. Milczeliśmy. Teraz ja, wycierając mokre włosy, ukradkiem mu się przypatrywałam. Ten brunet, reprezentujący typ urody południowca, z pewnością podobał się dziewczynom. Na pewno otacza go cały wianuszek. „ Nie rób sobie nadziei” – pomyślałam.
-       Joasiu! Czy mogę tak się do ciebie zwracać?- Zagaił rozmowę.
-       Skąd się tu wzięłaś? Jesteś pierwszy raz w tych stronach?
-       No co ty! Przychodzę w to miejsce każdego lata – zaśmiałam się.
-       Tu, w ubiegłe wakacje, nauczyłam się pływać. I nawet ciebie widziałam kilka razy. Ciągle prowadzałeś się z dziewczynami i pewnie dlatego nie zauważyłeś takiej małolaty jak ja.
-       Chcesz powiedzieć, nastolatki! – Odpowiedział szybko i dodał:
-   Do której klasy zdałaś?... Bo ja do drugiej licealnej.
-       Skończyłam pierwszą klasę gimnazjum, w Warszawie. A ty, gdzie chodzisz do szkoły? – Zapytałam.
-       Liceum Ogólnokształcące w Otwocku, ale dość już o szkole. Przecież są wakacje! Co robimy z tak pięknie rozpoczętym popołudniem?- Zwięźle odparł chłopak.
-       Muszę wracać na obiad. – Powiedziałam z namysłem – A potem, chyba znów przyjdę popływać?
Wydawało się, że Michał nie usłyszał mojej odpowiedzi. Wstał, rozejrzał się dookoła i kopnął grudkę mokrego piasku. Wreszcie po długiej chwili odezwał się:
-       Mam lepszą propozycję! Odwiozę cię teraz do domu, a o 1800 pojedziemy razem do Wilgi na dyskotekę. Co ty na to?
-       No nie wiem! Właściwie wcale się nie znamy. Nie sądzę, żeby rodzice puścili mnie na disco z obcym chłopcem – mówiąc te słowa, marzyłam:
„ A może mama się zgodzi? Obiło mi się o uszy, że tata chyba zna jego rodziców”.
Jakby w odpowiedzi na moje myśli Michał rzekł:
-       Mam nadzieję, że się zgodzą! Kojarzę, że twój tata zna moich starych. No to jak będzie?
-       Zobaczymy  wieczorem, a teraz już muszę iść – rozmawiając z Michałem zbierałam swoje rzeczy i strzepywałam piasek.
Pojechaliśmy motorynką. Tata nie wrócił jeszcze z pracy, ale mama, na dźwięk motoru, wyszła na taras. Zobaczywszy mnie z Michałem, nie omieszkała zapytać, z właściwym sobie poczuciem humoru:
-       A cóż to za książę przywiózł moją królewnę na tym ryczącym rumaku? Michał speszył się, ale trwało to mgnienie oka. Już za moment, uśmiechnął się zniewalająco i powiedział:
-       Jestem Michał, Bogucki Michał. Moi rodzice znają pani męża, a wydaje mi się, że i pani zna moją mamę. Próbuję namówić Joasię na dyskotekę w Wildze. Zamierzam przyjechać po nią o 1800. Chyba nie ma pani nic przeciwko temu?
-       Hola, młody człowieku! Tak zaraz, z marszu? – Zaoponowała mama.
-       Niedługo tata Asi wróci z pracy i wspólnie podejmiemy decyzję. Jednak, cokolwiek postanowimy, Aśka musi być z powrotem w domu przed 2200. Mama była stanowcza.
-       Ma się rozumieć! Ja też nie mogę wracać później niż o dziesiątej wieczorem, a jutro rano jadę z tatą na giełdę towarową sprzedać czereśnie – Michał był widocznie pewny naszej wspólnej wyprawy do Wilgi.
A ja? Czy mnie ktokolwiek spytał o zdanie? To prawda, że koleś jest odlotowy i Patkę pewnie zamuruje jak jej wszystko opowiem, ale z czystej kurtuazji mogliby zauważyć, że ja też tu jestem. Nic takiego się nie stało. Mama powiedziała mu, że tata zadzwoni do jego rodziców i prawdopodobnie po tej, jej zdaniem ważnej rozmowie, będzie mógł po mnie przyjechać. Michał głośno powiedział mamie „ do widzenia”, a do mnie szeptem:
-       Będę  punktualnie o szóstej – po czym zapalił motor i pojechał. Stałam przy furtce i patrzyłam w ślad za nim.
Kiedy przyjechał tata, zjedliśmy obiad i mama zaczęła opowiadać mu, że jego ukochana córeczka ( czyli ja ) chyba ma fajnego kolegę. Tata roześmiał się:
-       Oczywiście! Znam Michała. To wartościowy chłopak. Pomaga ojcu w gospodarstwie i uczy się świetnie. Niech jadą na zabawę. Joaśka pozna nowych kolegów, bo wydaje mi się, że trochę się tu nudzi.
O szóstej Michał zameldował się przy bramie. Zamienił kilka słów z tatą         i pojechaliśmy. To była wspaniała dyskoteka. Poznałam kilku kolegów Michała i dwie fajne dziewczyny, które mieszkały w jego sąsiedztwie. Bawiliśmy się rewelacyjnie. Chłopcy, na wyścigi, prosili nas do tańca. Nie tak jak moi klasowi koledzy, którzy potrafią tylko podpierać ściany, albo wygłupiać się jak małe dzieci. W towarzystwie Michała czułam się cudownie. On opiekował się mną i spełniał wszystkie moje zachcianki. Wszyscy myśleli, że jesteśmy parą, a ten wariat wcale nie wyprowadzał ich z błędu. „Oh, Mon Dieu! Gdyby to była prawda – pomyślałam. Michał jest taki... Taki...No sama nie wiem, po prostu wyjątkowy. Ciągle się uśmiecha i widać, że jest lubiany.”
-       Joasiu, za kwadrans musimy wracać! Zrobiło się późno.- Słowa Michała wyrwały mnie z zamyślenia.
-       A co ty taki opiekuńczy jesteś? – Odezwała się we mnie buntownicza natura.
-       Przecież obiecałem twojej mamie- odpowiedział przekornie – jesteś praaawie dorosła, ale...Słowo się rzekło...
Tuż przed 2200 staliśmy już pod moim domem. Była ciepła, lipcowa noc i nas dwoje.
-       Jutro zabiorę cię na dziką plażę – powiedział Michał. Nad rzeką są urokliwe miejsca, które koniecznie musisz zobaczyć. Przyjadę po ciebie koło południa, a teraz naprawdę muszę już wracać do domu.
To powiedziawszy musnął wargami mój policzek, wsiadł na motor i odjechał. A ja, stałam jak oniemiała i chłonąc zapach tej niezwykłej nocy myślałam:
„ Czy to jest miłość, czy to jest kochanie...?”


Wilga
czerwiec 2005        


O tym jak Szlemiel uczył psy mówić.


O TYM, JAK SZLEMIEL UCZYŁ PSY MÓWIĆ.
 (na podstawie opowiadania Isaaca  Bashevisa Singera)

Jak zwykle Szlemielowi nie chciało się nic robić i jak zwykle od rana wysłuchiwał narzekań Szlemielowej.
-       Ty leniu, obiboku! Kiedyż wreszcie weźmiesz się do jakiegoś zajęcia? – utyskiwała żona.
-       Dzieci nie mają kapot na zimę, a ciebie nic nie obchodzi. Cały dzień leżałbyś na kanapie i gapił się w sufit. Panie Boże, dlaczegoś pokarał mnie takim głupim i niezaradnym chłopem? – głos połowicy nieprzyjemnie drażnił uszy Szlemiela.
-       Milcz kobieto! Gdaczesz .jak ta kura na grzędzie – odezwał się Szlemiel. Nie widzisz że pracuję?
-       Macie go! Pracuje! – żona aż krzyknęła ze złości.
-       A na czym ta twoja praca polega, jeśli wolno spytać? – kobieta wzięła się pod boki i z przekąsem spojrzała na męża.
-       Myślę – spokojnie odparł Szlemiel.
-       Myśli, widzicie go! – wrzasnęła Szlemielowa – Filozof się znalazł. Tylko co ja mam z twojego myślenia? Co mają dzieci? W chederze nie chciało ci się uczyć. Wszyscy twoi sąsiedzi pracują i mają się dobrze. Grunem Wół jest przewodniczącym rady starszych, Gimpł leczy ludzi, Szmendryk Tępak ma rzeźnię, Lekisz Idiota jest szynkarzem i nawet Zajnwł Dureń, rozwożąc mleko, żyje lepiej niż ty.
-       No właśnie o tym myślę – powiedział Szlemiel. Wstał z kanapy. Podszedł do stołu, odsunął krzesło i usiadł na nim.
-       Siadaj tu obok, a ja opowiem ci co się wydarzyło wczoraj w szynku u Lekisza Idioty.
-       Ja będę siedzieć i wysłuchiwać bzdur – powiedziała niewiasta – a kto pójdzie na targ sprzedać buraki? Ja muszę pracować, bo inaczej nie będziemy mieli co do garnka włożyć.
-       Zamknij gębę i słuchaj – krzyknął mąż i zaczął mówić.
-       Wczoraj, jak już powiedziałem, siedzieliśmy przy kufelku z sąsiadami i gadaliśmy o, takich tam, męskich sprawach. Każdy chciał pochwalić się tym co w życiu osiągnął. Najbardziej gardłował Grunem Wół. Twierdził, że z całego Chełma, on jest najmądrzejszy i dlatego starszyzna wybrała go na przewodniczącego. Na to pozostali zaczęli się wzajemnie przekrzykiwać i gadać jeden przez drugiego. Gimpł uznał, że na nic wszelkie mądrości, jeżeli zabrakłoby w mieście lekarza. Szmendryk uważał, że bez koszernego mięsa z jego rzeźni wszyscy pomarliby z głodu, a Zajnwł powiedział, że gdyby ludziska nie kupowali jego mleka to cała dzieciarnia w Chełmie miałaby krzywicę.
-       Daj mleka kobieto, bo mi w gardle zaschło – przerwał opowieść Szlemiel – teraz dopiero będzie najważniejsze. Żona podała mu kubek z mlekiem. Wypił szybko i mówił dalej.
-       Tak, więc wszyscy gadali naraz i tylko ja i Lekisz Idiota nie odzywaliśmy się wcale. W pewnej chwili, kiedy gwar trochę przycichł, Lekisz przemówił: „Po co strzępić język na próżno? Wszyscy wiedzą, że mądry Bóg tak świat ten ułożył, aby każdy miał jakąś pracę, jakieś zadanie do wykonania. Chwalicie się, że jesteście tacy mądrzy i inteligentni, a przecież to nic takiego, bo jesteście ludźmi. Powiem wam przeto, że mój pies jest od was mądrzejszy. I co wy na to?”
-       Żebyś ty widziała ich miny – kontynuował Szlemiel.
-       Rejwach się podniósł okropny i znowu zaczęli się przekrzykiwać. Najbardziej oburzony był Grunem Wół. Wykrzykiwał: „nie na darmo Lekisz nazywa się Idiota i, że jak ten jego Azor taki mądry to może jeszcze nauczy go mówić?”. Kiedy ucichła salwa śmiechu, wywołana żartem Grunema, wstałem i powiedziałem: „ Ja go nauczę mówić!”
-       Ty chyba zwariowałeś? – przerwała mu Szlemielowa. – Nie dość, że mają cię za nieroba, to jeszcze będą uważać cię za głupca.
-       Nie przerywaj mi i słuchaj dalej – odparł. Po moim oświadczeniu znowu gromko się roześmieli, ale moje słowa wzbudziły zainteresowanie.
Lekisz Idiota, aż gębę rozdziawił ze zdumienia: „ Słuchaj Szlemielu – powiedział – jeżeli nauczysz ludzkiej mowy mojego Azora, to przysięgam przy wszystkich tu obecnych, że do końca twojego życia będę wypłacał ci godziwe wynagrodzenie i twoja rodzina nigdy biedy nie zazna”. Odpowiedziałem Lekiszowi, że jego psa będę uczył w Warszawie, ponieważ tutaj w Chełmie rozpraszałyby go różne, zbyt dobrze znane mu, sprawy. Dlatego musi mi zapewnić utrzymanie w stolicy, a ja nie dalej jak za pół roku, wrócę do Chełma z Azorem, który będzie gadał jak sam Grunem Wół. Ponadto muszę zatrudnić pomocnika, który zostanie z psem, kiedy przyjadę odwiedzić rodzinę i zdać relację z postępów psiny w nauce. Wyobraź sobie kobieto, że Lekisz przystał na moje warunki i na początek dał mi tysiąc rubli. Jutro wyjeżdżam do Warszawy.
-       Dzieci, chodźcie tu migiem – wrzasnęła Szlemielowa – wasz ojciec zwariował. Zamierza psy ludzkiego gadania nauczać.
-       Oj, tate – odezwał się najstarszy syn – tobie chyba coś się w głowę stało?
-       Milczeć i wynocha do drugiej izby – warknął ojciec. A ty babo, naszykuj mi wszystko do podróży. Masz tu gotówkę, idź do miasta i kup potrzebne rzeczy. Jutro rano idę po psa, a o dziewiątej mam pociąg do Warszawy.
Następnego ranka Szlemiel wyruszył w podróż. Zaciekawieni sąsiedzi odprowadzili go na dworzec. Jeden przez drugiego dawali mu dobre rady.
-       A nie zapomnij poużywać sobie w mieście – powiedział Grunem.
-       Przyjeżdżaj co tydzień, żeby zdać mi dokładne relacje ze swojej pracy – upominał Lekisz Idiota.
-       Nie zapominaj o dzieciach i prezentach – przypominała żona.
-       Najlepiej od razu idź w świat – zagadał Zajnwł Dureń, który ani przez chwilę nie wierzył w powodzenie misji Szlemiela.
Sąsiedzi jeszcze gadali na dworcowym peronie, a pociąg już pędził po torach prosto do stolicy.
W Warszawie Szlemiel wynajął apartament na ulicy Próżnej i w najlepsze oddawał się rozrywkom stolicy. Do pilnowania psa najął małego Moszka, a sam szlajał się po knajpach ani myśląc o zajmowaniu się zwierzakiem. Wyrostek karmił Azora i wyprowadzał go na spacery, ale jego robota polegała przede wszystkim na tym, aby uniemożliwić psu ucieczkę do Chełma. Tydzień szybko minął. Szlemiel skacowany niemiłosiernie, z oczami podpuchniętymi po nieprzespanych nocach i zabawach z panienkami, zjawił się w Chełmie. Prosto z dworca poszedł do domu. Tam żona i dzieci natychmiast zaczęli wypytywać go jak jest w Warszawie, czy tęsknił za nimi i czy przywiózł im prezenty.
-       Bardzo jestem zmęczony - powiedział Szlemiel.
-       To bydlę jest oporne i wcale nie chce się uczyć. Nie śpię po nocach, tylko staram się wbić mu do tej psiej łepetyny chociaż parę prostych słów. Ale o prezentach nie zapomniałem i dla każdego znajdzie się coś dobrego w moim nowym sakwojażu z wołowej skóry.
-       A dlaczego nie przywiozłeś Azora? – rozległ się ode drzwi tubalny głos Lekisza Idioty, któremu ludzie już donieśli, że Szlemiel przyjechał i jest w domu.
-       O ! Witam cię Lekisz. Szalom. –wylewnie odparł Szlemiel. Widzisz nie mogłem przywieźć psa, ponieważ całą naukę diabli by wzięli, ale mam dla ciebie nowinę. Azor umie powiedzieć jedno słowo!
-       Niemożliwe! Jakie to słowo? – nie tylko Lekisz, ale i wszyscy zgromadzeni byli ciekawi, bo także inni sąsiedzi zjawili się w domu Szlemiela.
-       Gołda, Azor mówi słowo Gołda - dumnie powiedział nauczyciel psa.
Zgromadzeni nie bardzo wierzyli, ale nie było ucznia, więc nie wypadało poddawać w wątpliwość słów gospodarza.
-       Trudno, wierzę ci na słowo – masz tu pieniądze i nie przerywaj swojej pracy – Lekisz Idiota z ociąganiem wyjął pugilares i wręczył Szlemielowi następny tysiąc rubli.
Wieczorem, kiedy wszyscy już się rozeszli, a małżonkowie leżeli w łóżku, Szlemielowa powiedziała:
-       Proszę cię Szlemielu, proszę na wszystkie świętości, daj spokój tej hucpie. Przecież, jak wyjdzie na jaw twoje oszustwo to mogą nas nawet z miasta wygnać. I co my wtedy ze sobą poczniemy?
-       Oj, głupia ty, głupia – zaśmiał się Szlemiel. – Miej w sobie jeszcze trochę cierpliwości, a przekonasz się, że jest to najlepszy geszeft w moim życiu.
-       Dobrze, już nic więcej nie powiem, ale pamiętaj, ja z Chełma nigdzie nie pójdę, najwyżej wrócę z dziećmi do rodziców – odpowiedziała żona i odwróciła się plecami do męża.
Rankiem Szlemiel znów wyjechał do Warszawy i odtąd dni płynęły bardzo szybko. Sprytny geszefciarz co tydzień przyjeżdżał do rodzinnego miasta, przywoził podarki dla żony i dzieci oraz zdawał relacje ze swojej pracy Lekiszowi Idiocie i wszystkim pozostałym. Za każdym razem, podczas takich wizyt Zajnwł Dureń dworował sobie z rzekomo ciężkiej roboty Szlemiela, a szczególnie z jego podpuchniętych oczu i nieświeżego oddechu, w którym woń czosnku mieszała się z nieprzetrawionym alkoholem. Ale nie wszyscy zgadzali się z Zajnwłem. Szmendryk Tępak, na przykład, tak zachwycił się relacjami Szlemiela, że oddał mu na naukę swojego pekińczyka Mopsa. Zadowolony Szlemiel miał tym samym już dwa zwierzaki pod swoją nauczycielską opieką i oczywiście coraz więcej pieniędzy.
Kiedy przebywał w stolicy, bawił się w najlepsze, a Moszek opiekował się psami. Podczas pobytów w Chełmie Szlemiel opowiadał zainteresowanym o postępach w nauce ich pupilów.
Gdzieś pod koniec piątego miesiąca Lekisz Idiota stwierdził, że nadeszła pora, aby osobiście sprawdził co potrafi jego Azor. W czasie kolejnego spotkania powiedział:
-       Jeśli masz mnie za głupca Szlemielu i myślisz, że będę ci dalej płacił to jesteś w błędzie. Otóż postanowiłem, że jadę z tobą do stolicy i sam przepytam psa.
Skonfundowany Szlemiel pomyślał chwilę i powiedział:
-       Lekiszu, jak możesz myśleć, że cię oszukuję. Poczekaj jeszcze parę dni. Twój Azor mówi już dobrze, tylko trochę się jąka. Przy nim także Mops Szmendryka nauczył się kilku zdań. Za tydzień przyjadę i przywiozę ze sobą oba psy.
Po tych słowach Lekisz uspokoił się, a Szmendryk ucieszył, że jego Mops jest taki zdolny i nauka będzie tańsza. „Co do dożywotniego wynagrodzenia dla Szlemiela – pomyślał w duchu Szmendryk – to może uda się jakoś od tego wykręcić” Obaj sąsiedzi poszli do swoich domów,
a zadowolony Szlemiel odezwał się do żony:
-       Moja droga! Już niedługo skończy się nasza rozłąka. Wrócę na łono rodziny i będziemy bogaci.
-       Daj Boże – krótko odparła Szlemielowa, jako że już wcześniej postanowiła nie komentować poczynań męża.
W ciągu paru następnych dni ludzie w Chełmie z niecierpliwością czekali na przyjazd Szlemiela z psami, spodziewając się nie lada atrakcji.
Sprawy potoczyły się jednak zgoła inaczej. Cwany Szlemiel przyjechał do Chełma dwa dni wcześniej, nocnym pociągiem i zamiast do domu, udał się prosto do Lekisza Idioty. Zaspany szynkarz wpuścił go do środka
i zapytał:
-       A gdzie pies?
-       Widzisz Lekisz – spokojnie powiedział Szlemiel. – Przyjechałem w tajemnicy, bo musimy porozmawiać w cztery oczy. Sprawa jest bardzo poważna.
-       Co ty chachmęcisz Szlemiel ? – Lekisz był wyraźnie wściekły.
W południe do mojego szynku przyjdzie kupa luda, oglądać psy,
a ty znowu wymyślasz jakieś przeszkody?
-       Daj mi skończyć! – przerwał mu Szlemiel. Wyobraź sobie, że już od dłuższego czasu ucinam sobie pogawędki z twoim Azorem. Nie dalej jak wczoraj gadaliśmy całą godzinę. Zapytał mnie czy Gołda, żona Grunema, nadal jest twoją kochanką i czy nadal chrzcisz alkohol w swoim szynku?
-       Co?...Co ty człowieku gadasz? – wrzasnął zdumiony Lekisz Idiota.
-       Skąd o tym wiesz? I pomyślał: „Musiał dowiedzieć się o tym od Azora! Co robić?...”
-       Szlemielu to niestety prawda – Lekisz bardzo się zawstydził. Ratuj przyjacielu i powiedz, co robić w tej sytuacji?
Pewny swego Szlemiel niezwłocznie uspokoił szynkarza mówiąc:
-       Wszystko będzie dobrze. Pójdę teraz do Szmendryka Tępaka, bo i z nim mam do pogadania, a ty przygotuj jadło i napitki i czekaj na mój powrót. Zostawiwszy oniemiałego Lekisza, Szlemiel opłotkami, żeby nikogo nie spotkać, pobiegł do rzeźni i już po chwili walił do drzwi domu Szmendryka Tępaka. Przywitanie z rzeźnikiem wyglądało toczka w toczkę jak z szynkarzem, z tą tylko różnicą, że Szmendryk, aż się popłakał ze strachu, kiedy usłyszał słowa Szlemiela, który ni mniej ni więcej powiedział tak:
-       Kochany sąsiedzie! Jak wiesz twój Mops jest bardzo zdolnym psem, dlatego nie trzeba było dużo czasu, abym dowiedział się od niego, że nie zawsze twoje wyroby mięsne i wędliniarskie są tak koszerne jak się tym przechwalasz. I co masz do powiedzenia?
Zrozpaczony Szmendryk natychmiast udał się z Szlemielem do szynku Lekisza i tam podjęli decyzję co do dalszego losu gadających psów.
-       Szlemielu! Zaklinamy Cię na Boga, na Mojżesza i wszystkie świętości – powiedział Lekisz Idiota – w żadnym razie nie możesz wrócić z psami do Chełma.
-       Tak, tak – wtórował mu Szmendryk, co chwila wycierając nos rękawem surduta.
-       Wróć zaraz do Warszawy – gadał dalej Lekisz – i zrób z psami co zechcesz, możesz je nawet uśmiercić.
-       Ale, co powiemy jutro ludziom? - zapytał Szmendryk.
-       Moja już w tym głowa, żeby wszystko było jak należy – odezwał się Szlemiel. Powiemy im mianowicie, że psy zostały kupione przez kupca z Australii, który tak się zachwycił ich umiejętnościami, że zapłacił za nie mnóstwo pieniędzy.
-       Aj! Byłbym zapomniał. Nasze dawne ustalenia pozostają bez zmian, a za tajemnice powierzone mi przez wasze zwierzęta dopłacicie jeszcze po tysiąc rubli i będziemy kwita. Zgadzacie się?
-       Pewnie, że się zgadzamy! Czy mamy inne wyjście? – pierwszy odpowiedział Lekisz. Gdyby wydało się, co powiedział mój Azor to nie miałbym już czego szukać w Chełmie.
-       Oj! To prawda – zawtórował mu Szmendryk. Gdyby moja tajemnica przedostała się do ludzkich uszu to nie tylko w Chełmie, ale i w Polsce całej nie byłoby dla mnie miejsca.
Tym prostym fortelem sprytny Szlemiel zapewnił sobie i swojej rodzinie dobrobyt na długie lata. Odtąd już zawsze mógł leżeć na kanapie i gapić się w sufit. Jednym słowem „pluć, łapać i po...plecach się drapać”.



Ślizgawka


Ślizgawka
To była super zabawa. Na lodowisku, o tej porze, było prawie pusto. W ten przedwigilijny, wczesny wieczór wszyscy zajęci byli ostatnimi przygotowaniami do Świąt. Mogłam, razem z Dodo, wypróbować wszystkie figury, skoki i jazdę przeplatanką. Tafla lodu była gładka jak lustro i wręcz zachęcała do wygłupów. Właśnie gnałyśmy, rozpędzone wzdłuż bandy, gdy nagle usłyszałam krzyk Doroty:
-       Wika, uwaaaa…żaj! A potem zrobiło się bardzo ciemno...
-       Panienko! Pora wstawać, bo kakao całkiem wystygnie.
-       Ale z panienki śpioch. Dzisiaj jest tyle do zrobienia. Tata panienki już ustawił drzewko w salonie. Przecież nikt tak pięknie nie potrafi go przystroić jak panienka. No szybko, wstawać, wstawać!
-       Boże! Co to? Kto tak mną tarmosi? - Za nic nie chciałam otworzyć oczu.
Po chwili przemogłam się i podniosłam powieki. To, co zobaczyłam, natychmiast postawiło mnie w pozycji pionowej. Przede mną stała tęga niewiasta. W śmiesznym czepku na głowie i falbaniastej sukni wyglądała jak postać ze sztuki teatralnej. Ale nie to było najgorsze. Ja po prostu nie miałam bladego pojęcia skąd ta “baba” się tu wzięła i co robi w moim pokoju? Zaraz, zaraz! W moim pokoju?
   - Gdzie ja właściwie jestem? To przecież nie jest mój pokój!- Pomyślałam
     ze strachem.
Komnata, w której się znajdowałam była ogromna. Olbrzymie, weneckie okna przesłonięte były ciężkimi pluszowymi kotarami ozdobionymi złotymi frędzlami, a podłoga bardziej przypominała pałacowy parkiet, niż wykładzinę dywanową.
-       Mamo! Ratuj! Gdzie jesteś?
-       No, co też panienka? Skąd te fochy? Przecież szanowna rodzicielka panienki czeka w “jadalnym” ze śniadaniem – sapiąc powiedział gruby babsztyl.
Teraz przerażona byłam nie na żarty. Postanowiłam jednak ubrać się i zejść
do “jadalnego”, czyli jak się domyślałam, do salonu. Wszystko było nie tak. Zacisnęłam zęby i niezgrabnie próbowałam wbić się w sukienkę dosłownie upstrzoną falbankami, bufkami i kokardami. Kiedy schodziłam na dół, po dębowych schodach, nagle uzmysłowiłam sobie, co się ze mną dzieje. Ja nie żyję i w tej chwili przebywam w jakimś nierealnym, innym wymiarze czasoprzestrzeni. Ale dlaczego, dlaczego? Na to pytanie nie potrafiłam znaleźć sensownej odpowiedzi. W salonie, jeszcze bardziej wykwintnym niż “mój pokój”, przy ogromnym, owalnym stole siedziały dwie osoby. To byli moi rodzice. Ich twarze były mi doskonale znajome, ale ich zachowanie i stroje? Chyba muszę się uszczypnąć.
-       Gołąbeczko, czujesz się niezdrowa? - Troskliwie zapytał tata. Niedobrze! A kto ustroi drzewko? Nikt nie potrafi tego lepiej niż ty.
-       Właśnie. Wczoraj sforsowałaś się na ślizgawce w Dolinie Szwajcarskiej. Zawsze powtarzam Wiko, że nie możesz jeździć na łyżwach jak szalona, bo to może się skończyć niemiłym upadkiem. Wracasz rozpalona, jak węgle w kominku, a w takim stanie influenca gotowa - powiedziała mama z wyrzutem w głosie.
-       „Gołąbeczko? Szwajcarska? Influenca? – Co to za słowa?” – pomyślałam i powiedziałam:
-       Chyba źle spałam, kompletnie nie pamiętam, jaki dziś dzień?
-       No przecież środa, 23 grudnia. Jutro Wigilia – mama przyglądała mi się badawczo.
-       A rok? 2000...Który?
-       2000!!! Ona jest naprawdę chora, trzeba natychmiast posłać po doktora Bieleckiego – zaniepokoił się tata.
-       Nie, nie, czuję się dobrze… Tylko tak jakoś… No to jak z tym rokiem?
-       Córko, mamy rok 1906 – przecież to oczywiste.
-       Oczywiste! Jak dla kogo - wymamrotałam pod nosem i chcąc pokazać, że jestem zdrowa, z apetytem spałaszowałam śniadanie.
-       Mamo, wychodzę do szkoły – wstałam od stołu. Na stojącym, w rogu salonu, zegarze było pół do ósmej.
-       Kochana! – Powiedziała mama. Przecież pensja pani Lummière jest zamknięta. Macie świąteczną przerwę. Co się z tobą dzieje drogie dziecko? Jest godzina 830
i Antosia owszem czeka, żeby odprowadzić cię do Wizytek. O 1000 rozpoczyna się wenta. Sama mówiłaś, że umówiona jesteś z Dorotką.
„Ja chyba zwariuję! Jaka pensja? Wizytki? Dorotka? Czyżby mama myślała o Dodo?” Niestety nic nie rozumiałam. Jednak miałam nadzieję, że po drodze wypytam o wszystko ową Antosię. Wyszłyśmy na ulicę. To dopiero był widok!

Spojrzałam na tablicę, umieszczoną nieopodal ozdobnych drzwi wejściowych.
DOM RODZINY BORZĘCKICH
ULICA NOWY ŚWIAT 27
Nowy Świat? Znam tę ulicę, jestem warszawianką. No tak, znam, a jakbym wcale nie znała. Wszystko było inne i tylko bryły budynków wyglądały podobnie. Ludzie ubrani byli w stroje, które widziałam już w “domu”. Panowie w melonikach na głowach, sztuczkowych spodniach i przedziwnych białych skarpetach wyłożonych na buty, oraz wspaniałych futrzanych płaszczach. Panie ciągnęły suknie po chodniku wyłożonym kocimi łbami, tak jak jezdnia, zasypanym brudnym, rozdeptanym śniegiem. Na ramionach, warszawianki nosiły futra, a na głowie futrzane toczki i rosyjskie papachy. Najbardziej jednak zdumiał mnie ruch uliczny. Pośród dużej liczby powozów i dorożek, tramwaj ciągnięty przez konie, stanowił osobliwy widok. Na placyku przed kościołem Wizytek stało kilka drabiniastych wozów, po brzegi wypełnionych choinkami. Chłopi zachwalali swój towar:
 „Drzewka! Jodła, świerczyna, choina. Na stroiki! Dla ozdoby”.
„Dość już tych zachwytów, pora wziąć Antośkę na spytki” – pomyślałam.
-       Antosiu, czy za tę wentę dostaniemy pensję, czyli zapłatę? - Z głupia frant zapytałam służącą.
-       O, Boże! Żartuje panienka, czy jak? Kto ma nam płacić? Idzie panienka na wentę i nikt nam nie będzie płacił. Zaraz panienka sama zobaczy. - Antośka zrobiła minę, jakbym miała nierówno pod sufitem. Od strony ul. Królewskiej dostrzegłam Dodo. Może z nią będę mogła konkretnie pogadać?
 Dodo podbiegła do nas, pocałowała mnie w policzek i zaczęła gadać jak najęta:
-       Serwus Wika! Cudownie było wczoraj na ślizgawce – prawda?
-       Jejku, jejku, jaki ten Michał jest szarmancki! On się chyba w tobie zadurzył, co? No, nie udawaj, przecież był u ciebie na fajfie!




Zacisnęłam zęby i powoli zaczęłam cedzić słowa:
-       Dodo, daj spokój, powiedz mi lepiej, o co chodzi z tą wentą?
-       Co masz na myśli? - Udawała głupią czy naprawdę mnie nie rozumiała?
-       Z wentą, z  w e  n t ą! – powtórzyłam zawzięcie.
-       Ty chyba jesteś chora? Jakieś bzdury wygadujesz – zaśmiała się Dodo. Zawsze lubiłaś wenty i cieszyłaś się, kiedy ktoś kupił twoje pierniczki i malowane aniołki? Nie dąsaj się. O! Michał i Bartek, też już przyszli.
-       Siadajcie – powiedział Michał, wysoki przystojny brunet w krótkim kożuszku.
-       Zaraz rozpocznie się msza – odezwał się Bartek. Dodo, tutaj jest miejsce.
Ciekawie rozglądałam się po wnętrzu kościoła. Sam kościół skądinąd znałam, bywałam tu czasem z mamą, ale teraz wyglądało tu zupełnie inaczej. W bocznej nawie, nieopodal głównego wejścia rozstawione były stoły przykryte czymś podobnym do białych prześcieradeł. Na nich w wiklinowych koszach i koszykach, piętrzyły się rozmaite ciastka i pierniki oraz najprzeróżniejsze ozdoby choinkowe: złocone orzechy, papierowe gwiazdy, malowane aniołki i wiele innych. Nie zabrakło również opłatków. Wszyscy wchodzący do świątyni, zatrzymywali się przy naszych stołach, kupowali ozdoby i opłatki, w zamian zostawiając całkiem pokaźne sumy pieniędzy. Rozmowa z kolegami nie kleiła się. Cokolwiek chciałam powiedzieć – uciszali mnie. Postanowiłam niczemu się nie dziwić, a cała sytuacja zaczęła mnie po trosze bawić. Pomyślałam, że po wencie może uda mi się namówić przyjaciół na spacer. Kiedy skończyło się nabożeństwo nasze stoły były prawie puste, a puszki ciężkie od pieniędzy, które były przeznaczone na ochronkę dziecięcą prowadzoną przez siostry Wizytki na ul. Karowej. 
-       Może pójdziemy do parku? – Zagaiłam nieśmiało po opuszczeniu kościoła.
-       Wspaniały pomysł! Zobaczcie, jaki puszysty śnieg. – Dodo wpadła mi w słowo.
-       Jasne! Wyzywamy was na śniegowa bitwę – chórem krzyknęli chłopcy.
Odprawiłam Antosię do domu i w szampańskich humorach ruszyliśmy w stronę Ujazdowa. Na rozległych błoniach lepiłyśmy bałwana. Potem przyszedł czas na zabawę w śnieżki.
Wciąż byłam rozkojarzona i próbowałam zrozumieć stan ciała i ducha, w jakim się znajdowałam. Fascynowało mnie otoczenie i sprawy wokół mnie się dziejące, ale podświadomie czułam, że nie mogłabym żyć w ten sposób stale. Brakowało mi samochodów, telewizora i komputera, ale najbardziej zwykłych dni roku 2006, koleżanek, kolegów, a także moich ukochanych dżinsów, które były nieznane warszawskim nastolatkom u schyłku XIX w. Ale tym czasem zabawa trwała w najlepsze.
Białe, śniegowe kule przecinały powietrze niczym pociski.
Chłopcy rzucali w nas śnieżkami, a ja i Dodo nie pozostawałyśmy im dłużne.
Oni w nas, a my w nich…

  
-       Wika! Uwaaaaaga...

Złota smuga światła nachalnie wdarła się pod powieki. Jakby z daleka usłyszałam głos:
-       Córeńko! Panie doktorze, czy na pewno wszystko jest w porządku?
Otworzyłam oczy i ujrzałam mamę pochylającą się nade mną.
-       Oczywiście! – Wyraźnie słyszałam głos lekarza. Chwilowa utrata przytomności bardziej związana była ze strachem, niż z lekkim wstrząśnieniem mózgu. Wystarczy kilka dni odpoczynku i córka zapomni o fatalnym upadku. Ach! Byłbym zapomniał! Na jakiś czas trzeba będzie, moja panno – doktor spojrzał na mnie - zrezygnować z uprawiania sportów zimowych. Powtórny upadek, podczas jazdy na łyżwach, mógłby zakończyć się mniej szczęśliwie.
Uśmiechnęłam się do, wpatrzonej we mnie, mamy i powiedziałam:
-       Mamo! Mamo - tak się cieszę, że wyglądasz normalnie i jesteś taka jak zawsze. Nawet nie wiesz, co ja przeżyłam! Jaki dziś dzień? Właściwie nie dzień, ale rok, który mamy rok?
-       No, tak! Widzę, że wracasz do siebie i gadasz jak karabin maszynowy – zaśmiała się mama, już spokojna o moje zdrowie. Jutro Wigilia roku 2006.
-        Cudownie!- Nieomal spadłam z lekarskiej kozetki. Idziemy do domu mamusiu. Mam ci tyle do opowiadania...

Warszawa
grudzień 2006