Ślizgawka
To była super
zabawa. Na lodowisku, o tej porze, było prawie pusto. W ten przedwigilijny,
wczesny wieczór wszyscy zajęci byli ostatnimi przygotowaniami do Świąt. Mogłam,
razem z Dodo, wypróbować wszystkie figury, skoki i jazdę przeplatanką. Tafla
lodu była gładka jak lustro i wręcz zachęcała do wygłupów. Właśnie gnałyśmy,
rozpędzone wzdłuż bandy, gdy nagle usłyszałam krzyk Doroty:
-
Wika, uwaaaa…żaj! A potem
zrobiło się bardzo ciemno...
…
-
Panienko! Pora wstawać, bo
kakao całkiem wystygnie.
-
Ale z panienki śpioch.
Dzisiaj jest tyle do zrobienia. Tata panienki już ustawił drzewko w salonie.
Przecież nikt tak pięknie nie potrafi go przystroić jak panienka. No szybko,
wstawać, wstawać!
-
Boże! Co to? Kto tak mną
tarmosi? - Za nic nie chciałam otworzyć oczu.
Po chwili przemogłam
się i podniosłam powieki. To, co zobaczyłam, natychmiast postawiło mnie w
pozycji pionowej. Przede mną stała tęga niewiasta. W śmiesznym czepku na głowie
i falbaniastej sukni wyglądała jak postać ze sztuki teatralnej. Ale nie to było
najgorsze. Ja po prostu nie miałam bladego pojęcia skąd ta “baba” się tu wzięła
i co robi w moim pokoju? Zaraz, zaraz! W moim pokoju?
- Gdzie ja właściwie jestem? To przecież nie
jest mój pokój!- Pomyślałam
ze
strachem.
Komnata, w której
się znajdowałam była ogromna. Olbrzymie, weneckie okna przesłonięte były
ciężkimi pluszowymi kotarami ozdobionymi złotymi frędzlami, a podłoga bardziej
przypominała pałacowy parkiet, niż wykładzinę dywanową.
-
Mamo! Ratuj! Gdzie jesteś?
-
No, co też panienka? Skąd
te fochy? Przecież szanowna rodzicielka panienki czeka w “jadalnym” ze
śniadaniem – sapiąc powiedział gruby babsztyl.
Teraz przerażona
byłam nie na żarty. Postanowiłam jednak ubrać się i zejść
do “jadalnego”,
czyli jak się domyślałam, do salonu. Wszystko było nie tak. Zacisnęłam zęby i niezgrabnie próbowałam
wbić się w sukienkę dosłownie upstrzoną falbankami, bufkami i kokardami. Kiedy
schodziłam na dół, po dębowych schodach, nagle uzmysłowiłam sobie, co się ze
mną dzieje. Ja nie żyję i w tej chwili przebywam w jakimś nierealnym, innym
wymiarze czasoprzestrzeni. Ale dlaczego, dlaczego? Na to pytanie nie potrafiłam
znaleźć sensownej odpowiedzi. W salonie, jeszcze bardziej wykwintnym niż “mój pokój”, przy
ogromnym, owalnym stole siedziały dwie osoby. To byli moi rodzice.
Ich twarze były mi doskonale znajome, ale ich zachowanie i stroje? Chyba muszę
się uszczypnąć.
-
Gołąbeczko, czujesz się
niezdrowa? - Troskliwie zapytał tata. Niedobrze! A kto ustroi drzewko? Nikt nie
potrafi tego lepiej niż ty.
-
Właśnie. Wczoraj sforsowałaś
się na ślizgawce w Dolinie Szwajcarskiej. Zawsze powtarzam Wiko, że nie możesz
jeździć na łyżwach jak szalona, bo to może się skończyć niemiłym upadkiem.
Wracasz rozpalona, jak węgle w kominku, a w takim stanie influenca gotowa -
powiedziała mama z wyrzutem w głosie.
-
„Gołąbeczko? Szwajcarska? Influenca? – Co to za słowa?” – pomyślałam i powiedziałam:
-
Chyba źle spałam,
kompletnie nie pamiętam, jaki dziś dzień?
-
No przecież środa, 23
grudnia. Jutro Wigilia – mama przyglądała mi się badawczo.
-
A rok? 2000...Który?
-
2000!!! Ona jest naprawdę
chora, trzeba natychmiast posłać po doktora Bieleckiego – zaniepokoił się tata.
-
Nie, nie, czuję się dobrze…
Tylko tak jakoś… No to jak z tym rokiem?
-
Córko, mamy rok 1906 –
przecież to oczywiste.
-
Oczywiste! Jak dla kogo -
wymamrotałam pod nosem i chcąc pokazać, że jestem zdrowa, z apetytem
spałaszowałam śniadanie.
-
Mamo, wychodzę do szkoły –
wstałam od stołu. Na stojącym, w rogu salonu, zegarze było pół do ósmej.
-
Kochana! – Powiedziała
mama. Przecież pensja pani Lummière jest zamknięta. Macie świąteczną przerwę.
Co się z tobą dzieje drogie dziecko? Jest godzina 830
i Antosia owszem
czeka, żeby odprowadzić cię do Wizytek. O 1000 rozpoczyna się wenta.
Sama mówiłaś, że umówiona jesteś z Dorotką.
„Ja chyba zwariuję!
Jaka pensja? Wizytki? Dorotka? Czyżby mama myślała o Dodo?” Niestety nic nie
rozumiałam. Jednak miałam nadzieję, że po drodze wypytam o
wszystko ową Antosię. Wyszłyśmy na ulicę. To dopiero był widok!
Spojrzałam na tablicę,
umieszczoną nieopodal ozdobnych drzwi wejściowych.
DOM RODZINY
BORZĘCKICH
ULICA NOWY ŚWIAT 27
Nowy Świat? Znam tę
ulicę, jestem warszawianką. No tak, znam, a jakbym wcale nie znała. Wszystko
było inne i tylko bryły budynków wyglądały podobnie. Ludzie ubrani byli w
stroje, które widziałam już w “domu”. Panowie w melonikach na głowach,
sztuczkowych spodniach i przedziwnych białych skarpetach wyłożonych na buty,
oraz wspaniałych futrzanych płaszczach. Panie ciągnęły suknie po chodniku
wyłożonym kocimi łbami, tak jak jezdnia, zasypanym brudnym, rozdeptanym
śniegiem. Na ramionach, warszawianki nosiły futra, a na głowie futrzane toczki
i rosyjskie papachy. Najbardziej jednak zdumiał mnie ruch uliczny. Pośród dużej liczby
powozów i dorożek, tramwaj ciągnięty przez konie, stanowił osobliwy widok. Na
placyku przed kościołem Wizytek stało kilka drabiniastych wozów, po brzegi
wypełnionych choinkami. Chłopi zachwalali swój towar:
„Drzewka! Jodła, świerczyna, choina. Na
stroiki! Dla ozdoby”.
„Dość już tych
zachwytów, pora wziąć Antośkę na spytki” – pomyślałam.
-
Antosiu, czy za tę wentę
dostaniemy pensję, czyli zapłatę? - Z głupia frant zapytałam służącą.
-
O, Boże! Żartuje panienka,
czy jak? Kto ma nam płacić? Idzie panienka na wentę i nikt nam nie będzie
płacił. Zaraz panienka sama zobaczy. - Antośka zrobiła minę, jakbym miała
nierówno pod sufitem. Od strony ul. Królewskiej dostrzegłam Dodo. Może z nią
będę mogła konkretnie pogadać?
Dodo podbiegła do nas, pocałowała mnie w
policzek i zaczęła gadać jak najęta:
-
Serwus Wika! Cudownie było
wczoraj na ślizgawce – prawda?
-
Jejku, jejku, jaki ten Michał
jest szarmancki! On się chyba w tobie zadurzył, co? No, nie udawaj, przecież
był u ciebie na fajfie!
Zacisnęłam zęby i
powoli zaczęłam cedzić słowa:
-
Dodo, daj spokój, powiedz
mi lepiej, o co chodzi z tą wentą?
-
Co masz na myśli? - Udawała
głupią czy naprawdę mnie nie rozumiała?
-
Z wentą, z w e n t
ą! – powtórzyłam zawzięcie.
-
Ty chyba jesteś chora?
Jakieś bzdury wygadujesz – zaśmiała się Dodo. Zawsze lubiłaś wenty i cieszyłaś się,
kiedy ktoś kupił twoje pierniczki i malowane aniołki? Nie dąsaj się. O! Michał
i Bartek, też już przyszli.
-
Siadajcie – powiedział
Michał, wysoki przystojny brunet w krótkim kożuszku.
-
Zaraz rozpocznie się msza –
odezwał się Bartek. Dodo, tutaj jest miejsce.
Ciekawie rozglądałam
się po wnętrzu kościoła. Sam kościół skądinąd znałam, bywałam tu czasem z mamą,
ale teraz wyglądało tu zupełnie inaczej. W bocznej nawie, nieopodal głównego
wejścia rozstawione były stoły przykryte czymś podobnym do białych
prześcieradeł. Na nich w wiklinowych koszach i koszykach, piętrzyły się
rozmaite ciastka i pierniki oraz najprzeróżniejsze ozdoby choinkowe: złocone
orzechy, papierowe gwiazdy, malowane aniołki i wiele innych. Nie zabrakło
również opłatków. Wszyscy wchodzący do świątyni, zatrzymywali się przy naszych
stołach, kupowali ozdoby i opłatki, w zamian zostawiając całkiem pokaźne sumy
pieniędzy. Rozmowa z kolegami nie kleiła się. Cokolwiek chciałam powiedzieć –
uciszali mnie. Postanowiłam niczemu się nie dziwić, a cała sytuacja zaczęła
mnie po trosze bawić. Pomyślałam, że po wencie może uda mi się namówić
przyjaciół na spacer. Kiedy skończyło się nabożeństwo nasze stoły były prawie
puste, a puszki ciężkie od pieniędzy, które były przeznaczone na ochronkę
dziecięcą prowadzoną przez siostry Wizytki na ul. Karowej.
-
Może pójdziemy do parku? –
Zagaiłam nieśmiało po opuszczeniu kościoła.
-
Wspaniały pomysł! Zobaczcie,
jaki puszysty śnieg. – Dodo wpadła mi w słowo.
-
Jasne! Wyzywamy was na
śniegowa bitwę – chórem krzyknęli chłopcy.
Odprawiłam Antosię
do domu i w szampańskich humorach ruszyliśmy w stronę Ujazdowa. Na rozległych
błoniach lepiłyśmy bałwana. Potem przyszedł czas na zabawę w śnieżki.
Wciąż byłam
rozkojarzona i próbowałam zrozumieć stan ciała i ducha, w jakim się
znajdowałam. Fascynowało mnie otoczenie i sprawy wokół mnie się dziejące, ale
podświadomie czułam, że nie mogłabym żyć w ten sposób stale. Brakowało mi
samochodów, telewizora i komputera, ale najbardziej zwykłych dni roku 2006,
koleżanek, kolegów, a także moich ukochanych dżinsów, które były
nieznane warszawskim nastolatkom u schyłku XIX w. Ale tym czasem zabawa trwała
w najlepsze.
Białe, śniegowe kule
przecinały powietrze niczym pociski.
Chłopcy rzucali w
nas śnieżkami, a ja i Dodo nie pozostawałyśmy im dłużne.
Oni w nas, a my w
nich…
-
Wika! Uwaaaaaga...
Złota smuga światła
nachalnie wdarła się pod powieki. Jakby z daleka usłyszałam głos:
-
Córeńko! Panie
doktorze, czy na pewno wszystko jest w porządku?
Otworzyłam oczy i
ujrzałam mamę pochylającą się nade mną.
-
Oczywiście! – Wyraźnie
słyszałam głos lekarza. Chwilowa utrata przytomności bardziej związana była ze
strachem, niż z lekkim wstrząśnieniem mózgu. Wystarczy kilka dni odpoczynku i
córka zapomni o fatalnym upadku. Ach! Byłbym zapomniał! Na jakiś czas trzeba
będzie, moja panno – doktor spojrzał na mnie - zrezygnować z uprawiania sportów
zimowych. Powtórny upadek, podczas jazdy na łyżwach, mógłby zakończyć się mniej
szczęśliwie.
Uśmiechnęłam się do,
wpatrzonej we mnie, mamy i powiedziałam:
-
Mamo! Mamo - tak się
cieszę, że wyglądasz normalnie i jesteś taka jak zawsze. Nawet nie wiesz, co ja
przeżyłam! Jaki dziś dzień? Właściwie nie dzień, ale rok, który mamy rok?
-
No, tak! Widzę, że wracasz
do siebie i gadasz jak karabin maszynowy – zaśmiała się mama, już spokojna o
moje zdrowie. Jutro Wigilia roku 2006.
-
Cudownie!- Nieomal spadłam z lekarskiej
kozetki. Idziemy do domu mamusiu. Mam ci tyle do opowiadania...
Warszawa
grudzień 2006
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz